Kiedy siadałem w fotelu i tatuator zabrał się do roboty, nie zastanawiałem się, czy wzór, który wybrałem, coś znaczy. Odnosił się dla mnie do rocka, heavy metalu, pasował do długich włosów. Miał być uniwersalny, dlatego zdecydowałem się na motyw celtycki, który można byłoby w przyszłości uzupełnić o kolejne linie.
Nie miałem z decyzją problemu, gdyż znałem kilku uzdolnionych i uznanych tatuażystów, a sam o mały włos takim nie zostałem. W przeszłości rozważałem zajęcie się tą profesją zawodowo. W znanym olsztyńskim studiu tatuażu złożyłem sketchbook tattoo i przeszedłem egzamin, który polegał na powierzchniowym wykonaniu tatuażu zmywalnym tuszem. Co przeszkodziło? Wtedy myślałem, że strach przed krwią i igłą, teraz wiem, że Pan Bóg mnie uchronił. Tatuując, mogłem zrobić krzywdę wielu osobom, a tak wyrządziłem ją tylko sobie.
Mój muzyczny tatuaż
Wzór, który pojawił się na moim ramieniu miał być symbolem rock’n’rolla, wyrażać osobowość, a stał się niczym. Blizną. Choć nadałem tatuażowi charakter muzyczny, to inny wymiar nadali mu – tatuator Krzysztof, który projektował m.in. okładki dla zespołu Vader, i Piotr, właściciel salonu tatuażu, postać, jak się potem okazało, tragiczna… Nadany wzorowi kontekst odnosił się do świata muzycznego okultyzmu. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że wykonujący tatuaż i właściciel salonu mogą być bramą do swoistej inicjacji – zawarcia paktu ze Złym. Najpierw zaczął mi przeszkadzać fakt, że tatuujący projektował wzory i okładki dla zespołu death metalowego. To nie było dobre, gdyż jego koncepty odnosiły się do śmierci, czaszek i Szatana. Zacząłem się zastanawiać, czy mój tatuaż nie jest właśnie swego rodzaju paktem. Wątpliwości zacząłem mieć długo potem, dopiero po fakcie zawierzenia się i uznania Jezusa Chrystusa za mojego Pana. Dopełnieniem są dzieje wspomnianego właściciela salonu tatuażu, Piotra, który zakończył swoje życie samobójstwem. Zanim do tego doszło, spotkał się ze mną i opowiedział swoją historię.