To, o czym chcę tu napisać, wydaje się być równie niesamowite i nieprawdopodobne, jak fabuła „Opowieści z Narnii”. W przeciwieństwie do dzieła C.S. Lewisa wszystko wydarzyło się naprawdę.
Wychowałam się w niewielkiej miejscowości, w rodzinie katolickiej. W dzieciństwie moje życie religijne przebiegało całkiem tradycyjnie – sakramenty, katecheza. Dopiero w liceum zaczęłam bardziej interesować się Panem Bogiem, życiem Kościoła i kwestiami wiary. Na kilka lat zaangażowałam się we wspólnotę oazy. To był dobry czas, wspaniali ludzie i wspomnienia. Był to też czas zmagań z własnymi słabościami i kompleksami.
Po maturze wyjechałam do większego miasta na studia. Oczywiście szukałam wspólnoty, jednak nigdzie nie potrafiłam się odnaleźć. W tym czasie poznałam chłopaka, w którym się zakochałam. Snułam wielkie plany na przyszłość, byłam z nim szczęśliwa. Cały świat legł w gruzach, gdy po roku mój chłopak oznajmił mi, że idzie do zakonu. W jednym momencie pogniewałam się na Pana Boga, a mężczyzn znienawidziłam. Wszystko odwróciło się o 180 stopni.
Środowisko satanistów
Od tamtej pory wielką satysfakcję sprawiało mi zabawianie się mężczyznami i porzucanie ich. Całkiem odeszłam od Kościoła, zerwałam ze wszystkim, w co kiedyś wierzyłam. Wypełniał mnie żal, gniew, chęć zemsty. Nie miałam skrupułów. Na pierwszym miejscu postawiłam „ja”, „moje”, „dla mnie”. Czasami odczuwałam rozpaczliwą pustkę, którą próbowałam wypełnić lekturą i muzyką. Moim mistrzem stał się wówczas Friedrich Nietzsche i jego filozofia nihilizmu, głosząca brak sensu i wartości życia. Później zaczęłam interesować się parapsychologią, okultyzmem, duchami. A momenty największej pustki zagłuszałam muzyką gotycką. Im była mroczniejsza i głośniejsza, tym lepiej się czułam.
Zerwałam dotychczasowe przyjaźnie i miejsce zamieszkania. W nowym miejscu poznałam dziewczynę, która szybko zyskała moje zaufanie i stała się moją bratnią duszą. Zżyłyśmy się do tego stopnia, że weszłam z nią w intymne relacje, które nazywałyśmy miłością. Często przychodzili do nas jej znajomi. Początkowo wydawali mi się nieco dziwni, ale skoro ufała im moja przyjaciółka, to ja też im zaczęłam ufać. Otwierałam się przed nimi, a oni przyjmowali mnie taką, jaką jestem – nie wyśmiewali, nie krytykowali, nie kazali mi się zmieniać. Czułam, że zyskałam przyjaciół i że jestem taka jak oni. Bardzo szybko weszłam w środowisko satanistów. Późniejsze spotkania, na których wprost przyzywaliśmy Lucyfera i inne demony, nie były dla mnie niczym złym. Byłam wręcz tym zafascynowana, chłonęłam wiedzę magiczną, uczyłam się zaklęć. Przygotowywano mnie do obrzędu czarnej mszy i „antychrztu”. Z wielką dumą wyrzekłam się wszystkiego, w co wierzyłam i przyjęłam nowe imię oraz ducha opiekuna, oddałam się też Lucyferowi, którego uznałam za mojego pana. Po około pół roku po inicjacji przydzielono mi funkcję: stałam się odpowiedzialna za grupkę osób, a moim zadaniem było rozeznanie i wyznaczenie kościoła, z którego mieliśmy wykraść konsekrowane hostie. Miałam też układać słowa zaklęć, których używaliśmy podczas obrzędów i ofiar. Ofiarami były głównie zwierzęta, najczęściej koty lub kozły. Sami też nacinaliśmy się i każdy upuszczał kilka kropel własnej krwi, którą mieszaliśmy z krwią zwierząt, a potem piliśmy. Kapłani, którzy przewodniczyli rytuałom, wzbudzali we mnie podziw i szacunek. Niejednokrotnie dochodziło między nami do bliskości cielesnych, przez co czułam się wyjątkowa i wybrana. Przy tym dużo mówiliśmy o wolności i niby nikt mnie do niczego nie zmuszał. Dopiero po latach zdałam sobie sprawę, że byłam jak w amoku. Żyłam podwójnym życiem. Uzależniłam się od tych spotkań i ludzi, a moja rodzina i otoczenie nawet się nie domyślało, że tak się zmieniłam. Świetnie się maskowałam, stwarzałam pozory, bo też o to chodziło – by nikt „niepowołany” się nie dowiedział. Coraz rzadziej jeździłam do domu. Rodziną stali się dla mnie znajomi z kręgu.