Latem razem z siostrami wywoływałam duchy. Na początku nie chciałam przyłożyć ręki do talerzyka. Bałam się. Jednak potem zwyciężyła ciekawość. Później już samodzielnie urządzałam seanse. Cieszyłam się, że talerzyk tak dobrze „chodzi”.
Po jakimś czasie zauważyłam, że ta zabawa bardzo mnie wyczerpuje. Pojawiły się bóle głowy, nerwowość i nieuzasadnione rozdrażnienie. Postanowiłam z tym skończyć. Plansze i talerzyk wyrzuciłam do śmietnika.
Wizja papieża Jana Pawła II
Gdy dorosłam i wyszłam za mąż, znajomi zaczęli mi przynosić adresy bioenergoterapeutów. Sugerowali, że oni mogą uzdrowić moje dziecko. Jeden z uzdrawiaczy przyjmował nawet w kościele. Pomyślałam, że warto, aby córka skorzystała z jego usług. Po zabiegu zostało uzdrowione ucho, ale inne dolegliwości pozostały. Wobec tego zaczęłam z dzieckiem jeździć po Polsce do różnych cudotwórców. Każdy z nich obiecywał wyleczenie. Niestety, tak się nie stało. Dlatego też pomyślałam, że jako matka sama będę leczyć moje dziecko.
W tym celu wstąpiłam do Akademii Życia. Tam rozpoczęłam kursy: pozytywnego myślenia, relaksu, akupresury oraz medytacji o nazwie „Doskonalenie umysłu według Silvy”. Na kursie medytacji wizualizowałam córkę jako całkowicie zdrową. I wtedy w swojej wizji zobaczyłam papieża Jana Pawła II. Co to może znaczyć? – spytałam trenera. Teraz wiesz, co robić – odpowiedział. – Kieruj się otrzymaną wskazówką. Dalej medytuj i rozwijaj się duchowo. Jesteś na dobrej drodze.
Nie zrozumiałam tego znaku. Brnęłam w okultyzm. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, co czyniłam. W tym czasie nie chodziłam już do kościoła. Nabyte umiejętności dziecku jednak nie pomogły. Poza tym zauważyłam, że większość mistrzów nie ma nic wspólnego z duchowością i że kursy są dla nich dochodowym biznesem. Odłączyłam się od nich.
Po niedługim czasie wstąpiłam do koła radiestetów. Zapisałam się na kurs posługiwania się i leczenia wahadłem. Przyrząd poruszał się w moich rękach jak oszalały. Czułam się wyróżniona i utalentowana. Miałam ponoć dobre wyniki. Fascynacja wahadłem dość szybko minęła, ponieważ doszłam do wniosku, że odpowiedź znam wcześniej, niż wahadło pokaże. Efektów leczniczych nie zauważyłam. Nadal byłam odwrócona od Boga, nie chodziłam do kościoła. Doszło do tego, że w mieszkaniu zdjęłam krzyż ze ścinany, bo na jakimś spotkaniu dowiedziałam się, że przynosi nieszczęście. Krzyż wieszałam tylko na kolędę. Potem lądował na dnie szuflady. Jego miejsce zajął posążek Buddy. Zaczęłam wierzyć w reinkarnację. Nauczyłam się wróżenia z kart, sporządzania horoskopów astrologicznych i numerologicznych, znaczenia run, zdejmowania uroków jajkiem. Poznałam też feng-shui. Nigdy nie miałam problemów z nauczeniem się czegoś nowego (posiadam łatwość przyswajania wiedzy). Myślałam, że pomagam ludziom i to jest dobre.