O studiach gender po raz pierwszy usłyszałam od mojej starszej koleżanki, która opowiadała mi, jak je odkryła i pokochała. Była niezwykle pilną studentką. Uczęszczała na wszystkie zajęcia, przeczytała każdą zalecaną książkę i została studentką roku. Opowiadała mi, że uczą tam sztuki argumentacji, wrzucając na głębokie wody, i że człowiek może się na tych studiach niesamowicie rozwinąć. Jednym słowem, zachęciła mnie.Było to jakieś 10 lat temu.
Zajmowałam się wtedy filozofią Wschodu. Byłam bardzo zaangażowana w treningi qi gongu, a mój stosunek do Kościoła był „letni”. To znaczy, że nie żyłam zgodnie z nauką Kościoła, ale wciąż podziwiałam ludzi głęboko wierzących. Brakowało mi wtedy duchowości, której poszukiwałam wszędzie, tylko nie w Kościele.
Program studiów
W tym czasie pojawiła się szansa na zrealizowanie moich planów związanych z napisaniem i obroną doktoratu, a studia gender wówczas świetnie przygotowywały merytorycznie do intelektualnych wyzwań. Analizowaliśmy prace Michela Foucault, Pierre’a Bourdieu czy innych intelektualistów. Na Uniwersytecie Warszawskim uczestniczyłam w wykładach znanych osób, m.in. prof. Magdaleny Środy, dr Agnieszki Graff, dr hab. Moniki Płatek, psycholog Katarzyny Miller, które z pasją opowiadały o tożsamości płci, analizowały bajki z naszego dzieciństwa pod kątem stereotypowych ról kobiecych i męskich, promowały feminizm i prawie wszystkie z nienawiścią opowiadały o Kościele. Kościół i jego zwolennicy byli przedstawiani jako ciemnogród uważający gejów oraz lesbijki za ludzi chorych i po barbarzyńsku chcący ich wyleczyć, zamiast zaakceptować ich „inność”. Na zajęciach pokazywano nam program Jana Pospieszalskiego z udziałem Igi, znanej feministki i lesbijki, ponieważ w trakcie wywiadu okazało się, że nie jest ona – jak zakładał Pospieszalski – typowym przykładem osoby z traumatycznym dzieciństwem, które wpłynęło na zmianę jej płci kulturowej...