Od dzieciństwa towarzyszyła mi pustka. Odkąd pamiętam, czułam się wyobcowana. Uważałam, że nie pasuję do rodziny i świata. Wydawało mi się, że gdyby mnie nie było, wszystkim byłoby lżej. Mając mniej więcej 5 lat, wytłumaczyłam sobie, że to dlatego, iż po urodzeniu przetoczono mi krew i przy tej okazji – jak sądziłam – wtłoczono inne geny. W mojej głowie krążyło pytanie: Po co mnie uratowali? Zapełniałam tę pustkę, uciekając w książki, świat wyobraźni, naukę, różne zajęcia – harcerstwo, warsztaty plastyczne, taneczne, zajęcia domowe. Uciekałam od siebie samej; byłam między ludźmi, a czułam się samotna.
Nie odczuwałam ulgi, gdy mówiono, że alkoholizm to choroba – niezawiniona, demokratyczna i śmiertelna. Patrzyłam na swoje uzależnienie w kategoriach moralnych. Uważałam je za grzech niszczący ducha i ciało. Było dla mnie dowodem mojego słabego charakteru i upadku moralnego. Bo jak ma inaczej myśleć o sobie dziewczyna inteligentna, wykształcona, przyrzekająca sobie, że nigdy nie powieli obrazu własnej matki, a lądująca na odwyku? Buzowała we mnie złość. Jak to, jestem pokrzywdzona, chora i mam się leczyć? Nie mogłam uwolnić się od tej myśli, ale nie dzieliłam się nią z nikim. Jedynie kończąc terapię, raz otwarcie powiedziałam, że jestem na etapie godzenia się z tą sytuacją i akceptacji choroby. Otrzymałam odpowiedź, że niewiele wyniosłam z tego pobytu. Pierwszy raz popłakałam się.
Dopiero jedna z pielęgniarek zasygnalizowała mi, gdzie leży mój problem. Siostra Jola powiedziała: Nie przejmuj się, wzięłaś tyle, ile mogłaś. To wszystko przez brak duchowości. Kluczem jest duchowość. Wtedy nie wiedziałam, o czym mówi, a teraz mogę jej podziękować za te słowa.