Wyobraźnią można grzeszyć. Czyż nie? Kiedy robi się to w samotności, rykoszetem dostaje jedna dusza, jedno serce i jedno sumienie – nasze własne. Kiedy jednak grzech pojedynczej wyobraźni powieli się w milionach egzemplarzy, doprecyzuje obrazem fotograficznym, rysunkowym, filmowym bądź słowem, a do tego efektownie zareklamuje w mediach – będzie to grzech bez granic.
Cywilizacja europejska wyrosła z Księgi. I nawet ci spośród nas, którzy swoją edukację literacką zakończyli na komiksach albo na Trenie IX Jana Kochanowskiego, odczuwają coś w rodzaju nabożnego szacunku na widok każdej książki, choćby nigdy nie mieli po żadną sięgnąć. Dobrze to i źle. Bo żyjemy w czasach, kiedy kulturotwórcza rola książki znacznie się obniżyła. I to nie tylko ze względu na konkurencyjność takich mediów, jak prasa, radio, telewizja czy internet, ale przede wszystkim ze względu na haniebną degradację treści i formy samej literatury. Zwłaszcza tej lansowanej w salonach prasowych i na ulicy.
Poprzednie pokolenie kłania się Szekspirowi, czyta jeszcze Sienkiewicza, pamięta romantyczny mesjanizm, docenia mistycyzm Dostojewskiego i zaangażowane polemiki Chestertona. Umie na pamięć przynajmniej „Inwokację”, „Rotę” i „Przesłuchanie anioła” Herberta. Młode pokolenie o geniuszu Dantego dowie się nie z lektury „Boskiej Komedii”, ale z ideologicznie umoczonego wypracowania Dana Browna, a łykiem newage’owej pseudomistyki udławi się dzięki Paulo Coelho. Pokolenie to zrobi doktorat z patologii zbrodni na wybranych arcydziełach Stephena Kinga, kosmicznej świadomości nabierze dzięki sprawności pióra Dana Simmonsa. Na wypadek ataku ufoludków przeszkoli się na militarnym science fiction Johna Ringo. Z wypiekami na twarzy wejdzie w okultystyczno-erotyczną podświadomość Margit Sandemo. Edukację historyczną uzupełni nieprawdopodobnymi książkami Grossa albo „Młotem i Krzyżem” Harry’ego Harrisona, gdzie już z motta dowie się, że: Największą plagą, jaka spadła dotąd na Zachód, była religia chrześcijańska.